Flisacka wojna graniczna

admin 1994-06-30

Niezwykła sceneria przełomu Dunajca, uważanego za jeden z najpiękniejszych rzecznych przełomów świata, stać się może w tym roku miejscem niecodziennej "walki". Gdyby doszło tu do otworzenia przejścia granicznego, "staną" flisacy. Choć żartem, to powiedzieli stanowczo: "trzeba będzie po ciupagi iść".

Pierwsi z propozycją otwarcia dla turystów Pienin po obu stronach granicy wystąpili wiosną 1992 r., w 60-lecie powstania Pienińskich Parków Narodowych, dyrektorzy polskiego i słowackiego Parku. Andrzej Szczocarz, dyrektor PPN i Stefan Dańko dyrektor Parku po stronie słowackiej argumentowali, iż pora wreszcie wprowadzić "europejskie zwyczaje" do obu Parków Narodowych, które, położone pogranicznie, powinny być łatwo dostępne dla mieszkańców obu krajów dzięki możliwości przekraczania granicy państwowej tuż przy nich. Zgodnie z wystosowanym przez dyrekcji polskiego Parku wnioskiem, który wówczas został bez trudności zaakceptowany przez wojewodę nowosądeckiego, a później przez Ministerstwa Spraw Zagranicznych obu państw (wtedy jeszcze Czechosłowacji), otwarte miały być dwa przejścia: jedno wyłącznie dla pieszych na tzw. drodze pienińskiej pomiędzy Szczawnicą, a wsią Leśnica po słowackiej stronie, na czym zależało władzom Szczawnicy do której, ich zadaniem, zaczęłyby ściągać dziesiątki tysięcy nowych turystów i wczasowiczów zachęconych możliwością spacerów i wycieczek po niedostępnej dotąd ze Szczawnicy, słowackiej strome Pienin; drugie, sezonowe, czynne od maja do października - przez Dunajec między Sromowcami Niżnymi, a Czerwonym Klasztorem na Słowacji. O tych planach dowiedziało się jednak "Polskie Stowarzyszenie Flisaków Pienińskich na rzece Dunajcu" z siedzibą w Sromowcach Niżnych i obawiając się konkurencji ze strony flisaków słowackich, którzy przy ogólnie niższym poziomie cen na Słowacji, spływali Dunajcem za niemal o połowę niższą cenę - zaprotestowało. Przez dwa lata powstrzymywało to bardzo już zaawansowane prace nad otwarciem tych przejść.

Andrzej Szczocarz uznał ekonomiczne argumenty Stowarzyszenia Flisaków, silnej organizacji z którą, jak się wyraził, należy się liczyć, za w pełni zasadne. Będąc świadomym, że prawie cały ruch turystyczny przeniesie się na słowacką stronę Pienin (czemu sprzyjają tamtejsze ceny, gdyż, jak obrazowo powiedział "za 60 tyś zł można tam zjeść 3 obiady") wycofał - aż do ewentualnego wyrównania się cen na Słowacji i w Polsce - swoją prośbę z Urzędu Wojewódzkiego w Nowym Sączu.

Władze Szczawnicy nie dały jednak za wygraną i mimo, że w lutym 1993 r. powiadomiono flisaków na walnym zebraniu ich stowarzyszenia o rezygnacji z tego projektu to, jak poinformował wiceburmistrz Szczawnicy Wiesław Król, w dalszym ciągu prowadzono rozmowy w nowosądeckim Urzędzie Wojewódzkim, traktując sprawę jako wciąż otwartą. Lecz tym razem nie chwalono się podjętymi krokami i dlatego też flisacy, choć 16 marca br, uczestniczyli w spotkaniu Dyrekcji PPN i władz miasta, nie dowiedzieli się o tych poczynaniach. Przedstawiciele Szczawnicy nie podjęli wówczas w ogóle tego tematu, choć już w lutym zarząd miasta przyjął stanowisko o kontynuowaniu starań zmierzających do otwarcia tych przejść i zobowiązał burmistrza do działania. Ustalenia te zostały przez nich jeszcze potwierdzone 14 kwietnia br. "Występujemy z ponownym wnioskiem o uruchomienie przejścia Szczawnica - Leśnica" - wyjaśnił W. Król. - "Dodatkowo o spowodowanie załatwienia tej sprawy zwróciliśmy się do Związku Gmin Podhalańskich, który skupia ponad 80% gmin całego Podhala". Zdaniem wiceburmistrza, flisacy blokują rozwój ruchu turystycznego w Szczawnicy, a to w pełni tłumaczy konieczność tworzenia tak silnego antyflisackiego lobby; zagrożenie konkurencją flisaków słowackich skwitował krótko: "czy ona będzie?! - nie wiem...". Po chwili stwierdził jednak coś innego.

Uznał, że otworzenie tego przejścia leży wręcz w interesie polskich flisaków, ponieważ, jego zdaniem, zwiększy się ilość chętnych na spływ. W rzeczywistości, zgodnie zresztą ze zdrowym rozsądkiem, będzie zapewne wręcz przeciwnie. Po pierwsze dlatego że władze Szczawnicy wnioskują o otworzenie tylko jednego przejścia w Leśnicy (brak zainteresowania drugim z nich tłumaczą tym, że powstałoby ono poza granicami ich gminy). Turyści którzy przyjdą pieszo do Czerwonego Klasztoru, nie mogąc przejść na polską stronę, będą spływać, co oczywiste, ze Słowakami. Lecz nawet otworzenie drugiego przejścia nie zmieni położenia polskich flisaków, skazanych na niemal pewną utratę turystów, choć z ich punktu widzenia lokalizacja tych przejść jest logiczna, gdyż umożliwia odbywanie wycieczek, przypominających kształtem pętlę, z obu stron granicy (np. Leśnica - Trzy Korony - Czerwony Klasztor, lub z polskiej strony: Szczawnica - Czerwony Klasztor - Trzy Korony -Szczawnica). Wynika to z faktu, iż przeciętni turyści po przejściu przełomem Dunajca, a więc 9 km tak się zmęczą, że nie będą mieli sił by dotrzeć do polskiej przystani położonej jeszcze 6 km dalej. Stąd będą korzystać z usług słowackich i to nawet wtedy gdyby były one droższe od polskich, bo będzie to najprostszy sposób powrotu do Szczawnicy.

Jakby nie zważając na wszystkie aspekty tej sprawy. W, Król zapewnił, że Szczawnica "domek nawet niebrzydki" dla 4 celników postawi tak szybko, że przy dobrym układzie przejście może zostać uruchomione jeszcze w tym roku. Przy tym, sprawę tę, jak się wydaje, władze Szczawnicy traktują jako problem w rodzaju "tajne przez poufne" i nie zamierzają o niczym informować flisaków, bo jak mówił wiceburmistrz, i "tak to do nich dotrze...". A tymczasem flisacy jeszcze w połowie kwietnia br. byli przekonani, że spór o przejścia został zamknięty lub przynajmniej znacznie odsunięty w czasie. O tym że jest inaczej dowiedzieli się - jak powiedział Stefan Laskowski, prezes Stowarzyszenia Flisaków - dopiero z komunikatu w prasie! A przecież dla ponad 500 polskich flisaków zamieszkałych w pięciu okolicznych wsiach, może wiązać się to z utratą stałego zarobku, a w Sromowcach Wyżnych gdzie na około 1000 mieszkańców jest 250 flisaków i w Sromowcach Niżnych - 230 flisaków, widmo bezrobocia zajrzy do niemal wszystkich tamtejszych rodzin od pokoleń utrzymujących się przecież głównie z flisactwa.

Dla zwykłego turysty czytelne jest pojęcie: spływ przełomem Dunajca, stąd informacje o długości spływu przyjmuje mimochodem.

Duże znaczenie ma to natomiast dla flisaków: Polacy płyną dłużej - 18 km, a więc i drożej, Słowacy - niespełna 11 km (od Czerwonego Klasztoru do ujścia Leśnickiego Potoku) i krótsza jest także droga dowozu ich łódek z przystani dolnej do górnej. W ubiegłym roku polski spływ kosztował 95 tyś zł oraz 5 tyś za wstęp do PPN, słowacki 100 koron, czyli ok. 50 tyś zł i, co spostrzegli wysłani na "przeszpiegi" do konkurencji polscy flisacy, ceny te były "ruchome". Kiedy w maju było niewielu turystów, Słowacy płynęli za 60 koron, ale już w lipcu, przy dużym natężeniu ruchu turystycznego, cena spływu podskoczyła do 200 koron. W rozpoczynającym się sezonie polski spływ kosztować będzie 120 tyś zł, i 7 tyś. za wejście do PPN, słowacki także ma podrożeć, ale w dalszym ciągu będzie tańszy niż u nas.

Największą popularnością spływ -jedna z najstarszych na świecie organizowanych nieprzerwanie imprez dla turystów - cieszył się w latach 1980. Cc nie spływało wówczas ok. 300 tyś osób i flisacy wieźli gości nierzadko 2 razy dziennie. Przełom lat 80/90 przyniósł znaczne zmniejszenie ruchu na Dunajcu, w ubiegłym roku przewieziono tylko 140 tys/ co oznacza powrót do wielkości z początku lat 60. Dlatego też, przy większej niż wówczas liczbie flisaków, wypływa się co najwyżej dwa razy w tygodniu. W ub. roku tylko raz się zdarzyło, że spłynęło jednego dmą 220 łodzi z ponad 250 czekających w kolejce. Tymczasem po słowackiej stronie przewieziono w 1993 r. ponad 30 tyś osób - nieco więcej niż w "złotych" latach 80.

Mimo mocno zróżnicowanej frekwencji (bywają dni kiedy ilość spływających łodzi zmniejsza się do kilku, kilkunastu) zarobki wszystkich polskich flisaków są wyrównane. Jest to wynikiem "starej demokracji", jak sami mówią o mechanizmie spływów, dzięki któremu każdy z nich płynie niemal identyczną ilość razy w sezonie, choć trwa on aż 6 miesięcy. Na początku sezonu - opowiadał Szczepan Janczy, prezes Koła w Sromowcach Wyżnych - ustalana jest kolejność według której będą płynąć; po spłynięciu, na które czekają z braku chętnych nieraz kilka dni, wracają na koniec kolejki, by znów czekać nieprzewidywalny czas na następna możliwość zarobienia 450 tyś (tyle zarabiają na l spływie przy pełnym komplecie - 10 gości). W ubiegłorocznym sezonie zarobili przeciętnie ok. 24 min, z czego, w przypadku osób nigdzie indziej nie pracujących, po potrąceniu różnych składek, pozostało im ok. 16 min. Koszt nowej łodzi, która starcza na 2-3 lata, gdyż ostatnio ich spody szybciej "drżą się" o kamienie z powodu niskiego stanu wody, to obecnie - jak wyliczył młody flisak Zdzisław Salamon, członek Zarządu Koła Stowarzyszenia Flisaków w Krościenku - wynosi około 10 mln zł.

Nie są to jak widać wielkie pieniądze, a mimo to dostać się do zawodu flisackiego, o tradycji wg jednych mającej blisko 170 lat, a wg innych sięgającej nawet XV w., nie jest łatwo. Aby zostać flisakiem, trzeba pochodzić z jednej z 5 położonych nad Dunajcem wsi: Sromowiec Wyżnych i Niżnych, Czorsztyna, Szczawnicy lub Krościenka i zmieścić się w limicie przyjęć, który wynosi ok. 20 osób rocznie. Trzeba znaleźć mistrza, na którego łodzi praktykuje się przez 3 lata. Po ich upływie należy zdać egzamin teoretyczny i praktyczny - samodzielnie spłynąć przełomem. Zdanie go otwiera następny, 3-letni okres czeladnictwa, zakończony egzaminem na mistrza flisackiego. Zdawałoby się, że 6 lat nauki to dużo, ale w ocenie starych flisackich wyg, jest to minimum niezbędne do poznania tego trudnego, ich zdaniem, fachu. Dlatego też polscy flisacy są "zgorszeni", że Słowacy swoich flisaków, którzy pochodzą z terenu całego kraju i stąd nie są tak jak Polacy od dzieciństwa oswojeni z Dunajcem, szkolą zaledwie 3 miesiące. "Wyczuwamy, że gdyby pływali 3 sezony tak jak my, to by im nie zaszkodziło" - powiedział dyplomatycznie Tadeusz Kaliks, przewodniczący flisackiej komisji kwalifikacyjnej. Z tego też powodu, choć bezpieczna odległość między łodziami wynosi 20 m, to Polacy nauczeni doświadczeniem, gdy mają za lub przed sobą Słowaka - zwiększają ją do 60 m. Czasem zdarza się, że w rejonach najbardziej niebezpiecznych, przybijają nawet do brzegu, by Słowak odpłynął na bezpieczną odległość. Szczególnie zagrożeni poczuli się, kiedy po słowackiej stronie łódź zaczął prowadzić 14-letni chłopak, Nie "zdzierżyli" - donieśli o tym służbie granicznej.

Dobry flisak musi być znakomitym gawędziarzem.. Nie wolno jednak wierzyć we wszystko co mówi, gdyż jak sami podkreślają "dobry flisak na zadane pytanie musi odpowiedzieć natychmiast i mówić głosem pełnym przekonania, nawet gdy nie zna odpowiedzi." Jeszcze dziś z podziwem wspominają postać słynnego przed laty Władysława Waradzyna mówiąc: "ten to był wodolejca!". Z łatwością wymyślał "gadki" i "dowcipy" , a nawet tworzył własne nazwy dla okolicznych skał i np. jedną z nich nazwał Kazimierzowską Górką, by tylko zadowolić klienta zainteresowanego legendą o Janie Kazimierzu uciekającym przez Pieniny przed Szwedami.

Płynie Dunajec i zmieniają się opowieści flisaków. Dawniej w skałach tego niezwykłego przełomu dostrzegali i pokazywali turystom zarys wilczego łba, kopy siana, głowy cukru, postaci zakonnicy, mnichów, a nawet orła polskiego. Dziś w tych samych miejscach niektórzy z nich zaczynają widzieć i wskazywać klientom sylwetki "gołych bab". Modyfikacji ulegają też przekazywane przez nich legendy i podania. Piękną legendę o grającym na fujarce pasterzu, któremu król węży zabierał owce, zamienili na opowieść o grającym na fujarce bacy strąconym w przepaść przez barana "wkurzonego słuchaniem wciąż tej samej melodii".

Jednym z najpiękniejszych wrażeń wynoszonych ze spływu przełomem Dunajca jest poczucie przebywania wśród dzikiej, niemal dziewiczej przyrody. Z rzadka tylko dobiegają głosy nielicznych turystów z drogi prowadzącej przełomem. "Ludziom płynącym na łódkach zdaje się, że są tam, wśród nienaruszonej przyrody - jedyni" - mówią flisacy. Ale może już w najbliższym czasie ta cisza i spokój przestanie istnieć. Po otwarciu przejścia w Leśnicy drogą przełomem, jako że naturalnie powiązana jest z naszą stroną, będą "waliły tabuny" i to takie jak np. Doliną Kościeliska, gdyż z polskiej strony w Pieniny przyjeżdża o wiele więcej turystów niż ze słowackiej. Słowacy mają bowiem do wyboru swoje liczne rozległe pasma gór, lepiej zagospodarowane turystycznie i mające więcej atrakcji aniżeli leżące na krańcu ich państwa - Pieniny. Potwierdzają to dane dyrektora PPN, który wskazuje, że w ub. roku Pieniński Park Narodowy odwiedziło ok. 250 tyś turystów, a słowacki około 50 tyś i to przede wszystkim dla głównej atrakcji jaką jest spływ. Droga pienińska, poprowadzona przełomem Dunajca pod koniec XIX w. integralnie wiązała się z Polską, gdyż zbudowana dla kuracjuszy szczawnickich, kilkakrotnie skracała dotarcie do jednej z ówczesnych atrakcji turystycznych, Czerwonego Klasztoru, jednego z pierwszych "przystanków" spływu, do którego musiano wcześniej docierać nędznym gościńcem dookoła Pienin, "furkami", w kurzu lub błocie. Kiedy znalazła się po słowackiej stronie granicy, niemal przestała być uczęszczana; dziś zaczną po niej chodzić tysiące polskich turystów, a "co to będzie za atrakcja płynąć obok tłumów ludzi" podkreślają flisacy którzy bronią ciszy i dziewiczości tych miejsc i nie chcą "zakopiańskiego" deptaka zamiast wciąż dzikiego przełomu. Jeśli jeszcze sprawdziłyby się pogłoski, iż Słowacy skupują dorożki, by drogą pienińską wozić nimi turystów, cały urok przełomu - pryśnie.

A jest to miejsce niezwykłe czego dowodzi choćby to, że polscy flisacy mimo dopasowywania się w "gadkach" do wymagań nowoczesnej klienteli wierzą w...legendarne skarby i czary.

Kiedy snują turystom opowieści o "złotych studniach" - starych kopalniach złota, to komentują to między sobą: "ćmoje-boje", ale gdy mówią o współziomkach poszukujących ukrytych w pienińskich jaskiniach skarbów zakonników z Czerwonego Klasztoru nie potrafią utrzymać początkowego chłodnego dystansu. Opowiadają pełni przekonania jak pewnego razu górale kopiący w Niedzielę Palmową kiedy to jedyny raz w roku mają otwierać się tajemne przejścia, salwowali się ucieczką. Uciekali biegiem przez góry aż dwa kilometry bo "ich coś tak wystraszyło". Podobnie jest i w Dolinie Głębokiego Potoku, gdzie tak "postraszyło" amatorów bogactw, że głośno było o tym w okolicy. "Coś w tym musi być", z głębokim przekonaniem mówią flisacy, lecz mimo to co jakiś czas słyszy się o nowych śmiałkach wybierających się po skarby, którzy ich poszukiwaniem bywają tak pochłonięci, że kiedyś nawet i to niedawno musiano organizować pomoc, by ratować z opresji jednego z takich poszukiwaczy skarbów uwięzionego w urwiskach 200-metrowej skały.

Anna Biedrzycka