Prasa - szczegóły

2012-03-02

Zakończyła się wieloletnia walka profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego z Instytutem Pamięci Narodowej, który twierdził, że ma dokumenty potwierdzające współpracę uczonego z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. W końcu przed sądem IPN musiał przyznać, że to nieprawda.

- Nie byłem agentem, nic na mnie nie mają w archiwach i nie mieli. Cała sprawa od początku była IPN-owskim kłamstwem i pomówieniem - mówi prof. Jan Stanek z Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Prawie siedem lat temu został oskarżony o współpracę z SB jako rzekomy tajny współpracownik o kryptonimie "Lew".

Przyznające rację walczącemu o dobre imię profesorowi orzeczenie krakowskiego sądu kończy długą batalię uczonego z Instytutem Pamięci Narodowej. Sąd wydał je na wniosek... samego IPN-u, który po latach musiał przyznać, że nie ma w swych archiwach ani pól dowodu na rzekomą współpracę Stanka. Orzeczenie jest nieprawomocne, ale IPN-owski prokurator Łukasz Herjan zapowiedział, że nie będzie się odwoływał.

- Cóż, pomyliliśmy się. Zdarza się. Przykro nam - komentują w nieoficjalnych rozmowach pracownicy Instytutu.

Przez lata IPN twierdził jednak co innego. Najpierw w 2005 r. jego pracownicy połączyli nazwisko Stanka z numerami odpowiadającymi TW "Lew", po czym informację tę wraz z rozszyfrowanymi innymi pseudonimami udostępnili Barbarze Niemiec, byłej działaczce "Solidarności" na Uniwersytecie Jagiellońskim (szefem krakowskiego IPN-u był wtedy Janusz Kurtyka). Ta jesienią 2005 r. opublikowała w "Gazecie Polskiej" "listę agentów". Na UJ rozpętała się burza. Profesora Stanka zawieszono w pełnieniu funkcji kierowniczych, powołano komisję uczelnianą do wyjaśnienia jego i podobnych przypadków. Sprawę opisywaliśmy w "Gazecie", m.in. w artykule "Jak zrzucić skórę TW »Lwa«" z kwietnia 2009 r.

- Od początku wiedziałem, że to kompletna bzdura. W latach osiemdziesiątych SB przesłuchiwała mnie jak tysiące innych ludzi z racji moich wyjazdów zagranicę. Nigdy jednak nie byłem tajnym współpracownikiem, nigdy niczego im nie podpisałem, nigdy nie otrzymałem żadnego esbeckiego wynagrodzenia, nigdy nie napisałem im jakiejkolwiek notatki czy raportu. Musiano zarejestrować mnie bez mojej wiedzy - tak bronił się prof. Stanek.

Trwające prawie siedem lat postępowanie było żmudne i momentami nieprzyjemne. Najpierw IPN odmówił Stankowi przewidzianego ustawą statusu pokrzywdzonego, później kolejne sądy odmawiały mu dostępu do akt SB. Zrozpaczony naukowiec słał kolejne listy i petycje do najwyższych władz UJ, IPN, Rzecznika Praw Obywatelskich i Trybunału Konstytucyjnego, apelując, aby raz jeszcze rzetelnie przebadano jego sprawę. Zwłaszcza że uczelniana komisja zakończyła swe działanie bez podejmowania decyzji, zasłaniając się brakiem dokumentacji w IPN-ie. Wreszcie zmieniona ustawa lustracyjna umożliwiła Stankowi wystąpienie o tzw. autolustrację. Dochodzenie ruszyło od nowa.

- Półtora roku żmudnej pracy archiwistów, przeczesane wszystkie wojewódzkie oddziały IPN-u, przeanalizowane setki tomów akt spraw o enigmatycznych kryptonimach "Lis", "Jagiellończyk", "Marysia", "Aktyw", "Turysta", "Klasyk", "Ukryty", "Inicjator", przeczytane na wskroś akta tajnych współpracowników, m.in. TW "Wojtek" czy TW "Stary", oraz 28 teczek personalnych, przesłuchania mnie oraz czterech żyjących oficerów Służby Bezpieczeństwa, decyzja MON o kwerendzie Wojskowych Służb Wewnętrznych, a nawet szukanie w danych wywiadu i kontrwywiadu oraz listach wszystkich pracowników Instytutu Fizyki w UJ w latach 1982-90.

I nie znaleźli najmniejszego świstka - wylicza Stanek. Opisuje sądowe konfrontacje z esbekami, którzy potwierdzali kolejno, że albo w ogóle go nie znali, albo że oszukiwali przełożonych, popisując się rzekomym pozyskaniem kolejnego TW.

Jak wyrok sądu komentuje IPN?

- Ubolewam, że pan Stanek musiał zmagać się z tym problemem przez tak długi czas. Obecne dochodzenie naszego prokuratora rozwiewa wszelkie wątpliwości, ale w 2005 roku dysponowaliśmy nieco inną wiedzą. Musieliśmy działać według przepisów ustawy - tłumaczy Marek Lasota, dyrektor oddziału IPN-u w Krakowie. Jego zdaniem winę za bezpodstawne oskarżenie naukowca ponoszą bardziej dawni esbecy, po których w archiwach zostały mylne szlaki, niż kierowana przez niego instytucja. - Ponadto z. ujawnianymi przez nas informacjami każdy pokrzywdzony mógł robić, co chce. Pani Niemiec zdecydowała się je opublikować i my nie możemy brać za to odpowiedzialności - ocenia Lasota.

Tymczasem Barbara Niemiec nie ma sobie nic do zarzucenia. - Takie informacje dostałam z IPN-u i takie upubliczniłam. Miałam prawo sądzić, że sprawdzili wszystko dokładnie. Jeśli byłabym znów w takiej sytuacji, zrobiłabym to samo - powiedziała wczoraj "Gazecie". Jej zdaniem było to wówczas i jest nadal "w zgodzie z interesem kraju". - Co do sprawy pana Stanka, cieszę się, że jest niewinny. I chwała IPN-owi, że potrafi się przyznać do błędu, a nie zamiata sprawy pod dywan - podkreśla Niemiec. Czy chciałaby się spotkać z Janem Stankiem? - Nie. Myślę, że nie mielibyśmy sobie wiele do powiedzenia - odpowiada. Informację, że prof. Stanek spędził siedem lat na udowadnianiu swej niewinności, komentuje tak: - Jak jest walka, to są ofiary. Żyjemy w czasach, gdzie każdy nad każdym się rozczula. Widziałam o niebo większe dramaty niż. zobaczenie swojego nazwiska na jakiejś liście. Dobrze, że prof. Stanek się z tego wywinął, ale jak to się mówi, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

- Najlepsze, że nawet gdybym chciał, to i tak nie mógłbym donosić na panią Niemiec. W całym życiu zamieniłem z nią dosłownie jedno zdanie. W1981 roku miała złamaną nogę, zaproponowałem, że podwiozę ją do domu. Grzecznie podziękowała - wspomina prof. Stanek.

Rafał Romanowski