2011-02-03
- Młodzi Polacy albo będą przekonani, że Platforma to jest to, albo w czasie wyborów zostaną w domu. Mamy dziewięć miesięcy, żeby ich odwojować. Trzeba działać, a nie zasłaniać się PSL, do jasnej cholery!
Rozmowa z Jarosławem Gowinem, wiceszefem klubu PO
Renata Grochal: PO traci mocno w sondażach. Jaki będzie wynik wyborów parlamentarnych?
Jarosław Gowin: Najbardziej prawdopodobne, że będzie zbliżony do wyniku wyborów samorządowych. PO uzyska nieco ponad 30 proc. głosów, PiS - ponad 20 proc. Wzrosną wpływy SLD, co już widać w sondażach. Trzymam kciuki za PSL i PJN.
Wyobraża pan sobie koalicję nie tylko z PSL, ale i z SLD?
- Koalicja z SLD byłaby szkodliwa dla Polski. Nie widzę w Sojuszu żadnego potencjału do modernizacji kraju.
Zależy mi na jak najlepszym wyniku samej PO, żebyśmy nie byli zakładnikami roszczeń lub ograniczeń innych partii.
A z PSL też? Od trzech lat blokują reformę KRUS.
- Liderzy PSL zaakceptowali potrzebę uszczelniania KRUS. Poza tym, nie ma co zasłaniać się PSL, do jasnej cholery! To PSL nam zabrania poprawić prawo budowlane? Nie ma co zasłaniać koalicjantem własnych zaniechań. Są oczywiście takie sprawy, w których różnimy się z PSL. Ale liczę, że np. reformę emerytur mundurowych są w stanie zaakceptować. I to jeszcze w tej kadencji. A jak się wsłuchuję w wypowiedzi młodych liderów SLD, to nie widzę tam żadnego programu, zwłaszcza gospodarczego.
To o co chodzi SLD?
- To typowa partia władzy. Poza dążeniem do władzy i odgrzewaniem antyklerykalnych haseł nie widzę w tej partii nic.
Wolałby pan koalicję z PJN? Sondaże dają im zaledwie 3 proc.
- Mają szansę wejść do Sejmu, jeśli rozstrzygną dylemat, czy chcą być PiS light, czy raczej lepszą Platformą, czyli adresować swój program do wyborców rozczarowanych naszymi rządami. W tym drugim przypadku sądzę, że mają szansę podjąć z nami rywalizację o elektorat. Jeśli pójdą w stronę PiS, są skazani na porażkę.
PJN nie potrafi odciąć pępowiny od PiS. W sprawie katastrofy smoleńskiej mówią tym samym głosem.
- PJN ciągle stoi na rozdrożu. Ale ja im kibicuję, bo uważam, że Polsce jest potrzebna wolnorynkowa prawica.
Bo w razie czego mógłby się pan przesiąść na tamten okręt?
- Nie. Wczytując się w deklarację ideową PO, w pełni odnajduję się w naszych założeniach programowych.
Jaką partią jest po dziesięciu latach PO?
- Dla mnie wizja określona w deklaracji programowej Platformy sprzed dziesięciu lat ciągle jest aktualna. Jesteśmy po to, żeby uwolnić energię Polaków w kwestii wolności gospodarczych, poprawić pozycję Polski w Europie, modernizować kraj przy jednoczesnym zachowaniu tradycyjnych wartości.
Coraz częściej słychać, że PO jest już tylko partią władzy.
- Chociażby debata między ministrami Bonim i Rostowskim na temat OFE, która dotyczy też takich kwestii jak zaufanie obywateli do państwa, pokazuje, że spory ideowe są w PO żywe.
PO mogłaby pęknąć, gdyby była koalicja z SLD?
- Mówienie o pęknięciu to wywoływanie pożaru. Ale uważam, że to byłaby koalicja jałowa z punktu widzenia tego, co trzeba zrobić w Polsce.
W wyborach samorządowych w wielkich miastach frekwencja była niższa niż w 2007 roku. Boi się pan, że wielkomiejski elektorat nie pójdzie głosować?
- Byłbym ślepcem, gdybym nie widział takiego zagrożenia. Wypala się paliwo antypisowskie. Teraz młodzi Polacy albo będą przekonani, że Platforma to jest to, albo zostaną w domu. Może zagłosują na PJN, a niektórzy na Palikota. Musimy ten elektorat zmobilizować do udziału w wyborach rzeczywistymi reformami. Mamy dziewięć miesięcy, żeby ich odwojować.
Senator Kazimierz Kutz kilka miesięcy temu nazwał PO "dupowatą ciotką". Nie sądzi pan, że dawna energia Platformy gdzieś wyparowała?
- PO i rząd są dziś w ogniu dwóch bardzo trudnych wojen - konfliktu o Smoleńsk i o OFE. Dlatego uważam, że dużą część zadań, jakie przed nami stoją, mógłby wziąć na siebie klub. Tutaj mogłyby powstać ustawy deregulacyjne, np. upraszczające inwestycje budowlane czy przepisy podatkowe. Rząd jest w tej chwili w sytuacji frontowej. Ale jestem przekonany, że Donalda Tuska i całą PO stać na to, żeby wykrzesać z siebie nową energię.
Janusz A. Majcherek ostro podsumował w "Gazecie" Platformę. Twierdzi, że nie ma swojemu elektoratowi do zaproponowania niczego, co nie obrażałoby jego inteligencji. Nie obawia się pan, że zmianami w OFE zniechęcacie własny elektorat?
- Część naszego elektoratu nie potrafi zrozumieć decyzji o zmianach w OFE. Sam też mam wątpliwości. Natomiast widzę jedną ewidentną korzyść: odsunięcie gilotyny 55-proc. długu publicznego wobec PKB. Jednak samo przeniesienie części składki z OFE do ZUS nie rozwiązuje problemu systemu ubezpieczeń społecznych, a jedynie odsuwa go w czasie. Jeśli ma przynieść pozytywne efekty, musi być uzupełnione jeszcze w tej kadencji o reformę emerytur mundurowych, a zaraz na początku przyszłej kadencji o uszczelnienie KRUS, zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn i podniesienie wieku emerytalnego.
Michał Boni, pan i część klubu ponaglacie do reform. A premier Tusk, jego zaufany doradca Jan Krzysztof Bielecki i minister finansów Jacek Rostowski mówią, że czas radykalnych reform się skończył, i powtarzają za Johnem Grayem, że teraz jest czas spokojnego zarządzania zmianą. Premier Tusk mówi o "rewolucji cichych kroków".
- Zatrzymałem się na etapie Friedricha Hayeka i Miltona Friedmana. I nawet jeśli chce się zarządzać zmianą, to nie uniknie się pewnych decyzji, które premier Bielecki zbyt pochopnie nazwał w swoim tekście w "Gazecie" romantycznymi, np. podwyższenia wieku emerytalnego. Bez takich decyzji zarządzanie zmianą może się niepostrzeżenie zamienić w zamiatanie problemów pod dywan.
W roku wyborczym narzuca się oczywiście pytanie, czy warto podejmować decyzje, które mogą nas kosztować kilka punktów procentowych poparcia. Ale ja zadaję sobie inne pytanie: co będzie kosztowniejsze - podejmowanie niepopularnych decyzji czy odkładanie decyzji w czasie? Uważam, że nasz elektorat oczekuje tych decyzji.
Dla mnie wzorem polityka pozostaje Margaret Thatcher. Jej filozofia rządzenia na pewno nie była filozofią cichych kroków.
Rządowi brakuje odwagi?
- Część elektoratu uważa, że efekty naszych działań są za małe. Nawiązując do tytułu książki Marcina Króla, wolę liberalizm odwagi, czyli trudne decyzje poszerzające wolność gospodarczą, od liberalizmu strachu, czyli oparcia rządów na lęku, że jak nie my, to PiS.
Są w Sejmie ważne reformy: zmiany w służbie zdrowia, reforma szkolnictwa wyższego, ustawy deregulacyjne. Musimy przeprowadzić reformę emerytur mundurowych, co będzie dla dużej części naszego elektoratu dowodem, że jesteśmy ciągle partią liberalną gospodarczo.
A co z konfliktem o zmianę zasad obsady spółek skarbu państwa? Schetyna blokuje propozycję Bieleckiego, by członków rad nadzorczych spółek powoływał Komitet Nominacyjny, a nie jak dziś minister skarbu w konkursach.
- Ten projekt wygląda jak zaprzeczenie filozofii PO. Jednym z naszych sztandarowych postulatów był pomysł konkursów i odpolitycznianie gospodarki.
W spółkach jest wielu działaczy PO, idziecie śladami AWS, SLD i PiS.
- Konkursy nie zawsze się sprawdzają. Ale ja nie znam lepszych, bardziej transparentnych sposobów wyboru kadr. I pomysł Komitetu Nominacyjnego mnie nie przekonuje. A co do ludzi PO w spółkach, to z jednej strony ludziom z legitymacjami Platformy czy innej partii nie można zamykać drogi do kariery. Ale z drugiej - jest też tak, że do każdej partii rządzącej lgną przedstawiciele gatunku homogeszeftus.
Nie będę udawał, że jesteśmy pierwszą od zaranie dziejów partią, która uchroniła się przed kapitalizmem politycznym.
Renata Grochal
Gazeta Wyborcza
2011-02-03