Prasa - szczegóły

2011-05-19

Pozycja na liście jest wypadkową relacji polityka z władzami partii i popularności. Konflikt jest, gdy jedno z drugim nie idzie w parze. Rozmowa z Jarosławem Flisem socjologiem z UJ.

Wojciech Szacki: Przy układaniu list wyborczych więcej słychać o napięciach między kolegami z jednej partii niż między partiami. Na razie najgłośniej jest o Platformie - niektórzy posłowie z list wypadli, przynajmniej wstępnie, inni, jak Jarosław Gowin, zostali przesunięci w dół. Ci, którzy czują się poszkodowani, publicznie się żalą.

Jarosław Flis: Przy polskiej ordynacji takie konflikty to nic dziwnego. Tylko jedynka na liście - w przypadku największych partii PO i PiS - gwarantuje mandat poselski. W2007r. jedynki obu tych partii w komplecie weszły do Sejmu. Kandydatom z drugiego miejsca już się to nie udało - na 41 okręgów odpadło trzech z Platformy i sześciu z PiS. Kolejne miejsca na liście to coraz większe ryzyko. Już z piątego miejsca na liście PO mandat wywalczyło 18 kandydatów, czyli mniej niż co drugi. W mniejszych partiach jest oczywiście trudniej zaatakować z dalszego miejsca - na 84 posłów LiD i PSL zaledwie siedmiu zdobyło mandat z miejsca innego niż jedynka czy dwójka. A pozycja na liście jest wypadkową relacji polityka z władzami partii i osobistej popularności. Konflikt zaczyna się, gdy jedno z drugim nie idzie w parze.

I wtedy Jarosław Gowin mimo swej popularności musi oddać jedynkę mniej znanemu Ireneuszowi Rasiowi.

- Albo w Toruniu Antoni Mężydło - Tomaszowi Lenzowi. Były jednak próby nawet ostrzejszej rozgrywki - lokalna PO chciała przecież wyciąć Gowina z listy do Sejmu. To były jednak dla niej za wysokie progi. Ale co się nie udało z Gowinem, powiodło się z mniej znanym posłem Łukaszem Gibałą związanym z Gowinem. W wyborach 2001 czy 2005 r. te sprawy były załatwiane łagodniej. Władze partii mówiły nielubianym politykom: "My was umiarkowanie tępimy. wy się nie obrażacie". W 2001 r. Jan Rokita był dopiero szósty na liście Platformy, a pokonał startującego z jedynki Bogdana Klicha. Dziś w Platformie gra się ostrzej. Lokalni liderzy po prostu wycinają -    lub próbują wycinać - konkurencję.

W 2007 r. kandydaci spoza pierwszych sześciu miejsc na listach zdobyli zaledwie 61 mandatów. Z pierwszych sześciu - 399. Ma pan jakąś radę dla kandydatów z dalszych miejsc?

- Poza oczywistą, że trzeba mieć dobrą kampanię? Trzeba podbierać głosy liderowi listy. On o mandat obawiać się nie musi. Niestety, to uzależnia ich od takiego lidera. Np. mocny we Wrocławiu Bogdan Zdrojewski może pojechać do Strzelina i powiedzieć "Glosujcie na Platformę, a konkretnie na Norberta Rabę. bo to najlepszy kandydat ze Strzelina". A potem, powiedzmy, w Oławie wezwać do głosowania na siebie, nie na lokalnego kandydata PO. Promując jednych kosztem drugich, można budować swoją pozycję w partii.

Jak - poza słabym miejscem na liście - partia może przyhamować nielubianego polityka?

- Sposobów jest wiele. Najbardziej oczywisty to pieniądze - kandydaci z odleglejszych miejsc dostają niskie limity wydatków na kampanię. Ale są też bardziej wyrafinowane metody. W2001 r. posłem PSL z okręgu lubelskiego został Leszek Świętochowski. Startował z dalekiego, 23. miejsca na liście. ale był jedynym kandydatem z powiatu łukowskiego. W kolejnych wyborach, choć awansował na trzecie miejsce na liście, przepadł, bo jego dobrzy koledzy z lubelskiego PSL dorzucili na listę jeszcze trzy osoby z powiatu łukowskiego. I glosy się rozproszyły. W2007r. Andrzej Adamczyk, poseł PiS z okręgu krakowskiego, doprowadził do takiego ułożenia listy, że był jedynym kandydatem z powiatu ziemskiego krakowskiego. Z mniejszego powiatu olkuskiego kandydatów było dwóch.

Wynika z tego, że ludzie głosują na "swoich".

- Wyborcy głosują albo "na telewizor", czyli na partyjne gwiazdy, albo na "swoich" - reprezentantów swego powiatu. Z punktu widzenia posła z drugiego czy trzeciego szeregu dobrze mieć jak największą terytorialną niszę, gdzie nie pojawi się żaden konkurent.

A więc interesy kandydatów i partii są w pewnej mierze rozbieżne.

- Tak partii zależy, by jak najwięcej kandydatów zdobyło jak najwięcej głosów, by w okręgu byli rozmieszczeni równomiernie. A kandydat? Cóż - im słabszy wynik osiągną jego koledzy i koleżanki, tym większe szanse, że to on wejdzie do Sejmu. Przy okazji każdej kampanii przypomina się porzekadło, że największy wróg w polityce to kolega z listy. Patrzę na to, co się dzieje w PO, i mam wrażenie, że będzie w niej więcej niezdrowej rywalizacji niż cztery lata temu.

rozmawiał Wojciech Szacki