2011-07-30
W 2012 r. radni krakowskich dzielnic mają stanąć do wyścigu o pieniądze na inwestycje w swoich rejonach - kto będzie miał lepsze pomysły, dostanie więcej. Nieznane są jednak na razie reguły wyścigu, stąd niepokój przewodniczących rad dzielnic, jak się on zakończy.
- Zgodnie z tym projektem rola dzielnic ograniczy się tylko do bycia konsultantem we własnej sprawie. To niepokojące - mówi Wojciech Krzysztonek, przewodniczący "czternastki". - Nie będziemy mieli możliwości realizowania dobrych pomysłów - dodaje
Tak Krzysztonek komentuje pomysł radnych miejskich Platformy Obywatelskiej, by od przyszłego roku zmienić sposób rozdzielania pieniędzy między dzielnice. Obecnie z. ogólnej sumy przewidzianej w budżecie miasta na inwestycje w dzielnicach rady 18 rejonów dostają do wykorzystania mniej więcej równe sumy. Nowy projekt przewiduje, że z roku na rok dla dzielnic ma być coraz więcej pieniędzy. W tym roku przewidziano dla nich ok. 20 mln zł, za kilka lat mają dostawać dwa razy więcej. Od przyszłego roku miasto ma jednak zerwać z rozdziałem środków po równo dla każdej dzielnicy. Kto ile dostanie, będzie zależało od tego, jak atrakcyjne i ważne projekty przygotują radni do oceny. Może się więc zdarzyć, że mało aktywna rada wywalczy dla swoich mieszkańców zaledwie 200 tys. zł, a sąsiednia dzielnica dostanie do wykorzystania 5 mln zł. - To tylko hipotetyczny wariant, ale różnice na pewno będą - mówią radni miasta. Tłumaczą, że nowy sposób przyznawania pieniędzy dzielnicom ma umożliwić im realizację droższych projektów, na które dziś nie można by sobie pozwolić.
- Niewykluczone, że radni dwóch lub trzech dzielnic dogadają się między sobą i przedstawią do realizacji jeden wspólny projekt. Choćby miała to być wymiana chodnika na ulicy ciągnącej się przez te dzielnice - podaje przykład Andrzej Hawranek z PO, jeden z. pomysłodawców nowych zasad rozdysponowywania pieniędzy między dzielnice, radny miejski i jednocześnie radny dzielnicy VII.
Plany PO znajdą prawdopodobnie; poparcie również, w innych klubach rady miasta.
- Bardzo krytycznie odnoszę się do zasady "wszystkim po równo" w dzieleniu środków. To pójście na łatwiznę - ocenia Mirosław Gilarski (PiS), kiedyś szef "ósemki". - Dzielnice są bardzo różnorodne i nie można im dawać takich samych pieniędzy.
Na przykładzie sąsiadujących dzielnic VIII i IX wygląda to tak: jedna ma prawie 60 tys. mieszkańców druga 14 tys., terytorialnie jednak jest osiem razy większa od drugiej. W jednej jest pięć szkół, w drugiej prawie 30. W tej pierwszej buduje się chodniki wokół tych szkół i organizuje imprezy dzielnicowe, a w drugiej przy takiej liczbie szkół nie ma środków na wymianę stolarki okiennej. W jednej wyremontowano prawie wszystkie drogi, w drugiej nie ma nawet metra chodnika na niektórych osiedlach. Podział środków według zasady "wszystkim po równo" tylko utrwala różnice pomiędzy dzielnicami, a nie niweluje - dodaje Gilarski.
Dzielnice mąją jednak obawy przed nowym systemem. Krzysztonek boi się, że w kolejce do konsultacji w sprawie hierarchii ważności inwestycji dzielnice będą ostatnie.
A o ich potrzebach będą najpierw dyskutować urzędnicy, którzy mają z reguły średnie pojęcie o tym, co się w nich dzieje.
Równie surowy w ocenie nowych założeń jest Stanisław Moryc, przewodniczący XVIII dzielnicy: dzielnice niby dostaną pieniądze, ale nie dostaną ich wcale. - To jak mieć lizaka, tyle że nie można go rozpakować z papierka i zjeść - tłumaczy. - Nie wyobrażam też. sobie, w jaki sposób jedna z dzielnic: będzie przekonywać urzędników, że budowa ogródka jordanowskiego na jej terenie jest ważniejsza niż. budowa takiego samego w drugiej dzielnicy. Po to są dzielnice, żeby w zakresie własnego budżetu realizować zadania, które są ważne dla mieszkańców - mówi Moryc.
Obawy radnych są w pewnym stopniu uzasadnione. Hawranek przyznaje, że sposób realizacji projektu jeszcze nie został skrystalizowany: - Wszystko będzie się docierało w trakcie wprowadzania pomysłu w życie.
Radny Hawranek nie potrafił jednak wyjaśnić, jak szczegółowo miałoby wyglądać rozstrzyganie, która inwestycja i w której dzielnicy jest ważniejsza, a którą można by odłożyć. Dodaje, że rozważane są różne warianty - od autorytarnego rozstrzygania o hierarchii ważności przez urzędników miejskich po utworzenie ciała składającego się z przedstawicieli dzielnic, którzy mieliby negocjować, na co pójdą pieniądze. Zapewnia natomiast, że nie widzi problemu w motywowaniu radnych do walki o środki dla ich dzielnic. Jego zdaniem wybory samorządowe odbywające się co cztery lata są najlepszą motywacją.
Renata Radłowska
Bartosz Piłat
KOMENTARZ
Bartosz Piłat
Drodzy radni dzielnicowi. Kraje Unii Europejskiej dysponują wspólnym budżetem, ale poszczególne kraje nie dostają z niego takich samych sum: większe niż polski rolnik dopłaty otrzymuje Francuz, z. kolei Polska dostaje większe sumy na rozwój infrastruktury niż Hiszpania. Mimo to co kilka lat w sprawie wspólnych pieniędzy udaje się dogadać.
Jak? Ano w drodze negocjacji wyglądających mniej więcej tak: Polacy, by dostać to, czego chcą, muszą pójść na rękę Niemcom, ci zaś obiecują Wielkiej Brytanii, że jeśli ona poprze ich projekt, to za rok Niemcy poprą inny brytyjski, który na rękę jest również Polakom. W tę dyskusję wkracza zaś Dania i grzmi: "Pamiętajcie jeszcze o wspólnym interesie przyjętym w dyrektywie sprzed lat, zmniejszcie swoje żądania".
Nie widzę więc powodu, dla którego i wy, drodzy radni, nie mielibyście się zgodzić na finansowanie w innej dzielnicy waszym kosztem ogródka jordanowskiego, gdy tamta dzielnica obieca, że poprze wasz drogi projekt remontu szkoły w następnym roku. Nauczcie się współpracy.