Prasa - szczegóły

2012-03-12

Ostatnio - prócz emerytur, soli (bynajmniej nie attyckiej tylko drogowej), ściągania z internetu i kolejnej odsłony refundacyjnych protestów - mówi się o deregulacji zawodów. Chcieliśmy reform, to je mamy i jeszcze ich zaznamy aż w pięty pójdzie! Co to znaczy? Na przykład, jeśli odwiedzi nas rodzina lub znajomi i chcemy im pokazać Wawel, to w każdej chwili może nas przywołać do porządku policjant lub strażnik miejski, bo wykonujemy pracę przewodnika turystycznego bez uprawnień. Gdy zawód przewodnika zostanie zderegulowany, a więc dostęp do niego będzie swobodny, nikt nie będzie miał za złe, choćbyśmy o Wawelu, smoku, pożeranych przezeń dziewicach i szewcu Dratewce opowiadali bez składu i sensu. Dobrze, ale dotąd - jeśli pojechałem na jakąś wycieczkę-to miałem pewność, że oprowadzający mnie przewodnik coś wie o zwiedzanym mieście i jego zabytkach. Dotąd był egzamin i wydane w jego wyniku uprawnienia, teraz ma rządzić wolna konkurencja. Jeśli trafię na złego przewodnika, to następnym razem udam się po lepszego, choćby droższego. Dobrze, ale kto mi powetuje ten pierwszy, zmarnowany raz?

No właśnie. Trochę starsi z nas pamiętają, że miłościwie nam panujący wicepremier i jedyny w świecie generał ochotniczej straży pożarnej był dawno temu premierem samodzielnym i jedynowładnym. Właśnie wtedy wylągł się w premierowskiej i jednocześnie PSL-owskiej głowie pomysł, by dziennikarzem nie mógł być byle kto; patent zawodowy i stosowne pióro albo komputer będzie się dostawać po ukończeniu profesjonalnych studiów, zdaniu egzaminu i urzędowym stwierdzeniu nienagannej moralności. No bo pomyślmy tylko: przypadkowi osobnicy piszą co chcą, a tak przynajmniej będą musieli liczyć się ze słowami, bo stracą licencję. Przecież wiadomo, że głowa PSL-owska ma swoją wagę; jej znakomitym przykładem jest obecny minister rolnictwa Marek Sawicki, bo w trosce o dobre imię polskiej żywności zapowiada, że nie ujawni zakładów, które używały soli bynajmniej nie attyckiej.

Stosowny projekt antydziennikarski był już w Sejmie, ale rozeszło się po kościach, bo Wysoka Izba szybciej zmieniła premiera niż ustawę. Na pewno jednak pewien skutek pozytywny takie prawo mogło przynieść, bo niżej podpisany musiałby zająć się czymś innym niż pisaniem felietonów do gazety, jako że wykształcenie humanistyczne pobierałem na Politechnice Gdańskiej i studiów dziennikarskich nie liznąłem. Czy więc w takim razie już niedługo szpitale będą zamieszczać ogłoszenia jak w tytule, a w sądzie będą nas bronić ludzie pyskaci, ale z dyplomem prawnika zdobytym w zaocznym studium administracyjnym?

Być może... Szok, jaki przeżyła Polska po niedawnej katastrofie kolejowej, nie przyniósł jednak refleksji o zawodzie dyżurnego ruchu, dotąd regulowanym, dostępnym dla osób po przeszkoleniu i stażu zawodowym, zdanych egzaminach i badaniach lekarskich. Szkoda, bo właśnie dyżurny ruchu wydaje się tym elementem w splocie przyczyn wypadku, który zawiódł najbardziej. To prawda, że cała kolejowa infrastruktura jest w kiepskim stanie, mnożą się awarie, obsługa jest przeciążona. Ale jeden niewłaściwy ruch lub zaniechanie dyżurnego powoduje kataklizm i śmierć wielu ludzi. Ile jeszcze takich katastrof mogłoby się wydarzyć, gdyby obniżono wymogi, ułatwiono egzaminy, zniesiono obowiązkowy staż zapewniający doświadczenie? A kontroler ruchu lotniczego? A pilot zarówno samolotu, jak i wprowadzający statki do portu? I tak dalej, i tak dalej...

Gdybyśmy nie pomyśleli o dostępie do zawodów, od których zależy życie ludzkie, w perspektywie tragedii pod Szczekocinami, to jej straszne żniwo byłoby zupełnie daremne.

Najlepszym jednak przykładem słuszności idei deregulacji jest jej główny orędownik i promotor poseł Jarosław Gowin, pierwszy szef resortu sprawiedliwości bez dyplomu prawniczego: pokazał, że każdy może być ministrem! No i jego siostrzeniec poseł Łukasz Gibała, który niedawno jak gdyby nigdy nic przeniósł się z Platformy do Ruchu Palikota. Ciekawe, czy już 8 marca ze znaczkiem wolnych konopi w klapie rozdawał paniom prezerwatywy? Jego obecny szef, gdy wystąpił z dotychczasowej partii, zrzekł się również poselskiego fotela. Poseł Gibała udowodnił tylko, że byle kto może być parlamentarzystą.

Tak, ale to od dawna było wiadomo!

- Autor: konsul generalny w Nowym Jorku (1990-1996), ambasador w Bangkoku (1999-2003), pisarz, reporter, wydał ostatnio powieści "S.O.S. "i "Paradygmat" oraz tom esejów "Wołanie o sens".